Archiwum bloga

sobota, 13 lipca 2013

Pogoda...

Na czwartkowych praktykach urosłem o dwa centymetry! Urosłem ze szczęścia i zadowolenia, bo wiem, że już w ciągu tych dwóch tygodni zrobiłem mały wprawdzie krok, ale jednak w dobrą stronę. Po pierwsze, udało mi się poprawnie wkłuć wenflon Bogu ducha winnemu Szczepanowi, mimo, że robiłem to po raz pierwszy w życiu. Po drugie, dostałem dodatkową porcję motywacji w postaci kilku miłych słów od - wydaje mi się - najfajniejszej z pań pielęgniarek.

Nie dziwota, że po takim dniu aż się człowiekowi chciało iść i popływać!

http://www.endomondo.com/workouts/214781629/4068443

Niestety, pogoda nam się popsuła, i nie sprzyjała przejażdżkom rowerowym ani w czwartek, ani w piątek, ani dzisiaj...

W piątek nie było w szpitalu obu Szczepanów, więc pracy mieliśmy nieco więcej. Posiedzieliśmy do 12:30, ale w tym czasie widziałem i gastroskopię, i USG, i zdążyłem też być na bloku na operacji przepukliny. Właściwie nie wiem nawet, kiedy ten czas zleciał; miałem może z pięć minut na zjedzenie śniadania w tzw. martwym punkcie po wizycie lekarskiej, a pozostały czas wypełniały mi różne obowiązki. Ktoś powie: przecież to wszystko banalne czynności. Zgoda; może i nie są to wielkie rzeczy, ale nie od razu Rzym zbudowano. Jeśli możemy przydać się pomagając przewozić pacjentów na sale i badania, mierząc im ciśnienie i glikemię, zmieniając kroplówki - czemuż tego nie robić? Jeszcze przyjdzie czas na trudniejsze rzeczy, to dopiero początek, choć niektórym już się wydaje inaczej. (Na razie bez komentarza, ale nie bezrefleksyjnie; na dłuższą wypowiedź na ten temat przyjdzie jeszcze czas po praktykach.)

Zmęczony wróciłem strasznie, a do tego niewyspany po całym tygodniu; nie bardzo miałem siłę iść na Biorytm, zresztą, nie miałem nawet z kim, bo akurat ani Dydek, ani Przemek, ani Ostoja nie mogli iść ze mną...

Popołudniu postanowiłem posprzątać, bo na dzisiaj zaplanowałem rajd paraharceski na trasie Gorlice - Małastów - Klimkówka, więc sobotę chciałem mieć wolną, a i w domu trzeba nieco pomóc. Zdrzemnąłem się godzinkę, i wziąłem się do roboty.

Chwilę także zajęło mi opanowanie nowej zabaweczki, bo tata sprawił mi nowy telefon, i chciałem go co nieco poskromić, a przede wszystkim - górę, jak zwykle w takich sytuacjach, bierze ciekawość.

Ale z dzisiejszego rajdu nie wyszło nic... Pogoda pokrzyżowała nam szyki, bo o szóstej rano lało jak z cebra. Trzeba było rajd przełożyć - jeszcze nie wiem, na kiedy, ale to jedyna racjonalna decyzja; to żadna sztuka wyjść, zamoknąć i dostać zapalenia płuc; średnia to też przyjemność iść w zimnie i strugach wody...

Ostatecznie jednak i tak jedziemy do Kasi (spietrzone-marzenia.blogspot.com) na Klimkówkę na domek. Biorę gitarę, kupimy sobie jakieś żarełko, i będziemy siedzieli, jedli, gadali i śpiewali całą noc, jak za starych, dobrych czasów na wypadach harcerskich. Wezmę też aparat, zrobimy sobie jakieś pamiątkowe zdjęcia; może znów uda się przywitać świt nad jeziorem?

Nie wiadomo, kiedy się znów spotkamy w takim składzie... Każdy jest zabiegany, realizuje się, i choć pamiętamy o sobie nawzajem, nigdy nie ma na nic czasu... Cóż - życie. Realizacja swoich planów i wiążące się z tym szczęście mają swoją cenę, jak to dzisiaj powiedziałem Gabie przez telefon.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz